poniedziałek, 8 grudnia 2014

Wyścig do Irawati - aktualizacja czyli raport ze strony brytyjskiej

W sobotnie mikołajkowe południe wraz z Kolegą Marcinem rozegraliśmy w pruszkowskim sklepie Galaktyka Gier, skromną potyczkę. Szefostwo sklepu rozważa wejście w Bolta, nasza bitwa służyć miała niejako promocji systemu. Zainteresowanie postronnych było raczej znikome ale zwalam to na karb, rozgrywanego mini-turnieju w Ogniem i Mieczem. Dostaliśmy do dyspozycji stół o wymiarach 48x48" i sporo terenu do wyboru, po szybkiej selekcji w której odpadły rzeczy za małe (Ogniem i Mieczem) oraz udziwnione (Wh40k) wybraliśmy kilka garści drzewek, rzekę wymaganą w scenariuszu, jakieś skałki i płotki, którymi sprytnie zaznaczyliśmy drogi.
Kolega Marcin, strateg z powołania i wyboru, przygotował zawczasu ciekawy scenariusz, do pobrania dla chętnych: "Wyścig do Irawati".
Warunki scenariusza nakazywały mi zapisanie, która z dróg dojazdowych będzie zaminowana. Szybko i sprawnie dokonałem tego trudnego wyboru, dodatkowo obsadzając przejazd najdzielniejszymi z dzielnych, szukających gyokusai, czającymi się w krzakach samobójcami uzbrojonymi w miny na tykach. Na krawędzi pojawiły się carriery Anglików, wóz dowodzenia śmignął przez pole minowe bez strat lecz przyczajony, jak tygrys, łowca czołgów błyskawicznie się z nim rozprawił.
Drugi samobójca cierpliwie czekał na swoją okazję lecz wypatrzony przez obsadę kolejnego pojazdu został, bez litości, zastrzelony. Czający się przy trzeciej ścieżce snajper oddał niecelny strzał i bezceremonialnie wykitował pod ogniem karabinów maszynowych wroga. Pierwsza tura i mam trzy kostki w plecy. Dalej wcale nie było lepiej. Na trzy tury moja piechota ugrzęzła gdzieś w cholernej dżungli! No dobra, wylazł jeden oddział, postrzelali na wiwat z granatnika i tyle zrobili. W końcu, poganiany przez dowódcę oddziału, dotelepał się zdyszany miotacz ognia. Chcąc się wykazać i na niewiele zważając, popędził przepędzić Angoli z brodu, którzy, gdy moja piechota opychała się herbatnikami w krzakach, zdążyli się już chyba okopać. Miotacz zamieszał spopielił kilku gości, nabił furę pin markerów ale carriera nie zepsuł, po czym godnie wyzionął ducha, rozstrzelany. Zapomniałbym o Małym Stuarcie, który w pewnym momencie przypełznął był bezpieczną dróżką i naparzał z KMów do mojego oddziału przedzierającego się przez las w stronę przeprawy. A chciałem zabrać średni moździerz. Rzutem na taśmę, no prawie, bo przedostatnią kostką jeden z oddziałów dokonał szarży Banzai! wybijając Angoli na brodzie ale zaraz na ich miejsce wskoczył innych oddział, więc poświęcenie na nic się nie zdało. Po drodze jeden z granatników przyłożył kilka pinów, ale i to nie wiele zmieniło w sytuacji. W końcu na pole walki dotarły wszystkie moje jednostki, pchali się do brodu jak prosiaki do cycka ale się nie dopchali, bo czas minął i trzeba było iść do domu.
Na koniec zwyczajowe fotograficzne impresje z bitwy, zdaje mi się że nawet chronologicznie ułożone. Fotki FATALNE ale jakoś tak wyszło, że nikt nie zabrał aparatu i trzeba było się ratować komórkami... Bitwa fajna, dynamiczna z typowymi dla BA zwrotami akcji. W sobotę 13stego kolejne starcie... i już się nakręcam.

Aktualizacja: Kolega Marcin, podesłał swój raport:
For King and Country!
Wiedziałem, że Żółci nie mają na tyle dużo sił aby obsadzić silnie wszystkie przeprawy i raczej dozorują rzekę na całej długości tworząc lokalne grupy bojowe do reagowania w wypadkach zagrożenia. Postawiłem więc na zaskoczenie: dlatego moim głównym atutem miała być szybkość. Dla uchwycenia przeprawy został wysłany pluton szybkich wojsk zmechanizowanych: lekkich ale jadowicie mocno nafaszerowany bronią maszynową. Dwie sekcje lekkiej piechoty na Bren Carrierach, jeden Recee Carrier i Stuart na wypadek spotkania z japońską bronią pancerną. Za zmechem biegła co tchu sekcja ciężka z dowódcą. Porucznik na ostatnich metrach złamał nogę i musiał być niesiony (wleczony?) do końca bitwy.
Wiedziałem, że Żółci szykują na dojściach do przeprawy jakieś pułapki, zatem zdecydowałem się zminimalizować ryzyko i rozpoznałem jedną drogę po to… by całość sił posłać zupełnie inną (typowo angielska logika). Recee Carrier wjechał na pełnym gazie na pole bitwy. Przejechał przez pole minowe, coś tam wybuchło ale bez szkód i dotarł do brodu (nie był to most, dlaczego?, mieliśmy zdobywać most?). W tym momencie los zdecydował o tym, że jeden z ukrytych w krzakach samobójców skoczył ze swoją tyczką na Carriera. Dowódca pojazdu zapomniał, że może zwiać i zapłacił za to najwyższą cenę (po jednej kości wypadło z wora). Skoro zaminowana droga została rozpoznana można było zaiwaniać resztą sił. Pojazdy jeden po drugim ruszyły pełnym gazem w stronę przeprawy. Na ich drodze stanął jednak krwiożerczy snajper, Siła 3 i zatrzymał całą kawalkadę. Poczułem się jak gen. Harroks jadący do Arnhem. Jedna droga ma swoje wady. W końcu pozbyliśmy się oddziałów dozorujących (czemu nie wystawił nic poważniejszego?) i bród był w zasięgu wzroku. Obserwator artyleryjski (ten darmowy, wiecie) zajął miejsce na wzgórzu i zamówił ogień na spodziewane miejsce koncentracji wojsk japońskich (czy on to z kimś konsultował?).
Właśnie piliśmy herbatę kiedy z krzaków zaczęły wyłaniać się hordy żółtych z wrzaskiem biegnących w kierunku brodu. Herbatka święta rzecz, więc przedmościa nie udało się utworzyć. Nastąpiła nawalanka z przeciwnych brzegów rzeki Irawati. W pewnej chwili, ni z tego ni z owego, z szuwarów wypadło dwóch dzikich z konewką na wodę, która okazała się być czymś zgoła innym. Całkiem niesportowo jeden z Carrierów został zbryzgany płomieniem, który osmalił chłopakom rude grzywki. Tego było za wiele: nie będzie Żółtek pluł nam w twarz (zwłaszcza cieczą zapalającą); chłopcy oddali dwie serie z Brena i agresor przestał się naprzykrzać (kolejna żółta kość mniej). Dzielny japoński dowódca postanowił okazać pogardę wrogom i przypuścił atak swych głównych oddziałów przez otwarte pole. Stuart Malutki miał czyste pole na krótkim zasięgu (5 pinów). Już dawno mogłem przejść rzekę ale ten idiota Obserwator zamówił ogień na bród (czeka go sąd wojenny)! Walka ogniowa trwała więc w najlepsze. W międzyczasie do zbliżyła się, nieco zziajana sekcja ciężka niosąc rannego porucznika. Świsnął japoński miecz i pięć rudych głów spadło na ziemię (jedna brytyjska kość mniej). Głupie bohaterstwo: bitwy wygrywa ten kto ma odwody, sekcja zmechanizowana wyskoczyła z Carriera i wycięła w pień oddział Japoński. Trochę pod strachem, Tommies przebiegli na drugą stronę rzeki. W każdej chwili na ich głowy mógł spaść ogień ciężkiej baterii haubic. Na szczęście darmowy obserwator po raz kolejny okazał się bezużyteczny i ogień baterii nie pojawił się. Bród był nasz!

3 komentarze:

  1. Fajnie! Zazdroszczę bitwy!
    Widzę, że trawy na podstawkach już posiane. :)
    Sztandar zestawowy? Lakierowałeś go jakoś, że się nie błyszczy?

    OdpowiedzUsuń
  2. Podstawki będę jeszcze dopieszczał. Sztandar z pudełka, zmoczyłem go brudną wodą po malowaniu, powyginałem na mokro a krawędzie przetarłem rozrzedzonym jakimś washem, chyba Gryphon Sepią.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo fajnie ten sztandar wyszedł! Chyba swoim też zrobię, a się wahałem.

    OdpowiedzUsuń